Zastanawiałem się poważnie czy zamieszczać część drugą zmagań konstrukcyjnych zaraz po pierwszej i doszedłem do wniosku, że dlaczego nie?
W końcu jest to temat jak najbardziej na czasie, aktualnie przeze mnie wałkowany, więc dlaczego nie miałbym się tym z Tobą podzielić? Tym bardziej, że doszedłem do szczęśliwego finału tzn. technologia amerykańsko – niemiecka, został ujarzmiona. Zestaw jest dopięty, sprawdzony, nie pozostaje nic jak tylko pracować. I może opatentować?
Sprawuje się rewelacyjnie więc w kolejnych wpisach być może będzie można zobaczyć go w regularnej akcji. Tym bardziej dziwne byłoby gdybym nie zamknął wątku moich zmagań konstrukcyjnych, które rozpocząłem we wpisie: Chcesz zajmować się zielenią? Musisz być również mechanikiem i konstruktorem.
Ponieważ wpis poprzedni był niespełna trzy dni temu, mam nadzieję, że jesteś na bieżąco. Nie będę więc powtarzał historii, cofnę się jedynie do momentu, w którym część pierwsza została zakończona. Tzn. wszystko wydawało się idealnie dopracowane, do czasu jak podczas testów, nie pojawiły się komplikacje:
Jednak pojawiają się komplikacje. Okazuje się, że wyrzut powietrza z maszyny jest tak duży, że w zamkniętej „puszcze” powstaje taki wir i podciśnienie, które zaczyna wypychać liście przez siatki, a następnie pod plandeką. Szczególnie z tyłu, gdzie została poluzowana (strzałka niebieska). Strzałka żółta pokazuje wydostające się liście. To daje nam sygnał, że konstrukcja i opracowane rozwiązanie nie są jeszcze idealne. Oczka siatki przyczepy są zbyt duże i liście się wydostają. Trzeba wprowadzić kolejne modyfikacje.
To był moment zwrotny, który zmusił do dalszych kombinacji i poszukiwania kolejnych rozwiązań. Nie było innego wyjścia jak postawić wszystko na jedną kartę i gruntownie zmienić technologię.
Na pierwszy rzut poszło usunięcie plandeki oraz rury z komina, wprowadzającej urobek do przyczepy (strzałka zielona na powyższym zdjęciu). Usunięcie poszło szybko, ale tym sposobem wróciliśmy do punktu wyjścia czyli nie obudowanej przyczepy. Oczywiście nie stało się to bez powodu i bez tzw. „planu B”.
A „plan B” to było wyłożenie siatkowych burt przyczepy oraz góry, specjalnymi metalowymi siatkami. O oczkach tak małych, że „mysz się nie prześliźnie”. Nie mówiąc już o liściu, na czym najbardziej nam zależało.
Jednym słowem powstała klatka niczym arena do walk MMA albo woliera dla kanarków. Szczelna, gęsta siatka. Szczerze mówiąc, podobała mi się nawet bardziej niż poprzednia plandeka.
Jednak to dopiero połowa sukcesu. Druga połowa to problem jak wprowadzić do niej liście. Oczywiście można było wyciąć z góry otwór i wprowadzić tym samym wężem, który wcześniej wprowadzał pod plandekę.
Ale jakoś nie przemawiał do mnie ten wąż więc należało przemyśleć sprawę poważniej. Ostatecznie, po „burzy mózgów” powstał projekt wlotu niczym wlot powietrza w bolidzie F1. Po prostu idealne rozwiązanie, z którego dumny jestem najbardziej. Pozostawał tylko jeden problem: ktoś to musiał wykonać i zamontować.
Na szczęście zaprzyjaźniony Pan Jurek, mistrz „od wszystkiego”, który chyba urodził się ze spawarką w rękach, zgodził się to wykonać.
I tak powstał genialny wlot, wprowadzający urobek do wnętrza klatki.
Oczywiście „pusty” od spodu aby umożliwić swobodny wyrzut.
Konstrukcja została więc zakończona. Przyszła pora na test nr 2. I tu zaskoczenie. Pozytywne. Wszystko działa. Wszystko się sprawdza. Liście lądują dokładnie tam gdzie powinny, nic nie wywiewa, nic nie wypada.
Przyczepa zapełnia się równomiernie, idealnie gromadząc cały wtłaczany urobek. Prawie można ogłosić sukces.
No właśnie, prawie. Bo do przetestowania został jeszcze jeden element, którego nie sprawdzaliśmy jeszcze w tej konstrukcji. A konkretnie wyładunek. Teoretycznie wszystko było zaplanowane, łącznie z uchylną tylną klapą, która została tak wykonana aby odchylać się pod wpływam nacisku wypadających liści.
Istniało jednak jedno duże ryzyko, którego obawialiśmy się najbardziej: czy przyczepa nie przewróci się do tyłu. Teoretycznie jest do tego przystosowana i nie ma prawa, ale jednak było jedno małe „ale”. Otóż jeśli wiezie się piasek, kamień, żwir itd, to one pod wpływem unoszenia przyczepy, stopniowo wypadają. I czym przyczepa wyżej, tym materiału na przyczepie mniej. A jak przyczepa jest już całkowicie w pionie, to właściwie jest już pusta. Takie prawa fizyki.
Jednak z liśćmi tak ładnie to nie wygląda. Liście to nie kamień i nie są takie ciężkie oraz sypkie. Czyli pod wpływem stopniowego unoszenia przyczepy, nie wypadają. Praktycznie nie wypadają do momentu aż przyczepa otworzy się całkowicie. Nawet w tym momencie klinują się i stoją nieruchomo. Trzeba je lekko „zachęcić” do wyjścia.
I właśnie tej pozycji, otwartej maksymalnie przyczepy, z pełnym urobkiem, obawialiśmy się najbardziej. Czy ciężar liści nie przeważy jej do tyłu.
Co prawda przewidywaliśmy to od początku i dlatego celowo dociążyliśmy przyczepę z przodu, montując właśnie tam urządzenie. Dla przeciwwagi. Jednak obawa i niepewność towarzyszyła nam do momentu pierwszego wyładunku.
Na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek, przyczepa nie ma tendencji do przeważania do tyłu, nawet przy maksymalnym otwarciu. W tym momencie test można było uznać za pozytywnie zakończony.
Dla potwierdzenia, że wszystko działa, przeprowadziliśmy jeszcze kilka załadunków i rozładunków. Działa. Pełen sukces. Jedynie do wyładunku ściągamy tylną klapę – liście swobodniej wypadają.
W poniższym ujęciu raz jeszcze widać zmiany – siatkowanie i wlot urobku, które wprowadziliśmy po kłopotach opisanych w pierwszej części tego tematu. Na szczęście tym razem sprawdziły się idealnie.
.
Co z tego wszystkiego wynika?
Jak pisałem wcześniej: potrzeba jest matką wynalazku. Więc z potrzeby rodzą się pomysły. Pracę trzeba sobie usprawniać i ułatwiać. Można powiedzieć, że po co? Ale gdyby wychodzić z takiego założenia pewnie do dziś mieszkalibyśmy w jaskiniach, chodzili przykryci skórami i nocą polowali na pożywienie.
A skoro trzeba sobie ułatwiać, to niestety trzeba się lekko natrudzić. Nic nie przychodzi samo i nikt nie poda nam rozwiązania na tacy. Co prawda są urządzenia, które możemy wykorzystać, ale jednak trzeba je odpowiednio przysposobić do swoich warunków pracy. A to wymaga trochę „zachodu”.
Nie jest też tak, że opracowane rozwiązanie od razu zadziała. Jak w tym przypadku, mimo przejścia kilkunastu elementów opisanych w części pierwszej, efekt nie był jeszcze idealny. Trzeba było wprowadzić kolejne modyfikacje. I to takie, które praktycznie niwelowały i zastępowały rozwiązania wprowadzone wcześniej. Jednak nie było wyjścia. Ale co najważniejsze, efekt końcowy w pełni wynagrodził podjęte starania.
Więc powyższy patent spokojnie mogę polecić. Zestaw amerykańsko – niemiecki czyli małżeństwo Bear Cat & Blyss, w tym przypadku funkcjonuje bardzo dobrze. Jeśli więc przymierzasz się do podobnych rozwiązań, w taki zestaw, spokojnie możesz inwestować. A jeśli branża utrzymania zieleni jest Ci obca lub ogranicza się jedynie do pielęgnacji własnego ogrodu, to mam nadzieję, że wpis był dla Ciebie ciekawym reportażem. A przy okazji może zainspirował Cię do zmian i ulepszenia Twojego warsztatu pracy, bez względu czym, na co dzień, się zajmujesz. Tego życzę!
- Młody ogród, czyli busem przez polskie ogrody SEZON 7 – OGRÓD 20 - 4 grudnia 2024
- Jak wysypać korę w ogrodzie czyli ściółkowanie korą sosnową bez pomyłek - 3 grudnia 2024
- Oświetlenie przed domem – inspiracje do Twojego ogrodu - 29 listopada 2024
No tak zgadzam się w 100 % z tym artykułem niestety to co nowe co oferują przedstawiciele niestety czasem nie wystarcza co do naszych oczekiwań:( i trzeba modyfikować i kombinować…
Zapomniałem dodać sprzęt godny pochwały – drżyjcie liście…
O tak liście drżą 😉 I dodam, że praca idzie ekspresowo, co jest najlepszym wynagrodzeniem przebytych i opisanych trudności.